Wzięcie do ręki tej książki było jak zanurzenie się w równoległej rzeczywistości. Jak spotkanie z dawno nie widzianymi przyjaciółmi. Jak dotknięcie istoty ludzkości.
Kiedy zapytałam otoczenia, czy warto sięgnąć po „Małe życie” (na które nie skupiłam się w czasie, gdy świeciło swą największą popularność), usłyszałam, ze oczywiście. Choć aprobata moich zamiarów czytelniczych szła krok w krok z ostrzeżeniem: to poruszająca, niepodobna do żadnej innej, przerażająca historia. I przyznać muszę, że każdego z tych doświadczeń dotknęłam. Razem z bohaterami niepewnie okazywałem zaufanie, pozwalałam na oswajanie świata, niczym lis z „Małego Księcia”, płakałam z żalu i rozpaczy. Ale też doceniałem, jak piękne może być życie u boku kogoś kogoś się kocha i kto nas kocha.
Jednak, nie wszystko na raz. Uczciwie muszę bowiem przyznać, ze nie jest to powieść na jedne wieczór, ani nawet na dwa. Wgryzałam się w nią powoli. I nawet nie z tego powodu, że tomiszcze liczy blisko 1000 stron. Objętość to jedno, a ciężar gatunkowy historii, to całkiem coś innego. Tu nie szło raczej o ogrom smutku i cierpienia, którego nie sposób udźwignąć. O listę niekończących się przeciwności losu, którym stawia czoła (choć czasami można odnieść wrażenie, ze jest całkiem inaczej) główny bohater, Jude.
Dla mnie jest to opowieść po trosze o każdym z nas. O potrzebie bliskości, stanowienia o sobie, ale równocześnie współdzielenia z kimś wszystkiego tego, co ważne. O cenie, jaka płacimy za akceptację. Zarówno w swoich jak i cudzych oczach. Jasne, nie każdy z nas będzie się fizycznie krzywdzić, by zagłuszyć wewnętrzny ból, zasypać pustkę, która powstawała przez lata, jak to czyni protagonista. Sadze jednak, ze niemal każdy z nas w chwilach rozpaczy i zwątpienia byłby gotów na bardzo wiele, by wreszcie zyskać spokój.
Tytułowe małe życie to nic innego jak codzienność, która nas otacza. To mozolne zdobywanie poczucia własnej wartości, walka z kompleksami, trudy niwelowania dysonansu pomiędzy tym co sądzimy o sobie sami, a tym, co sądzą o nas nasi najbliżsi. Myśle, że to wreszcie wielostronicowe świadectwo tego, jak niszczący potrafi być syndrom oszusta, który towarzyszy nam nie al od najmłodszych lat, jak szkodliwe jest wzrastanie w przekonaniu o własnej niewystarczalności i konieczności zasłużenia na miłość.
Życie Juda kończy się na jego zasadach. Wbrew woli ojca i przyjaciół. Wbrew zdrowemu rozsądkowi. W momencie, gdy mogłoby się zdawać, że demony zostały pochowane, traumy przepracowane, a życie, choć może nieco szare i zwyczajne, układa się we właściwych koleinach. Choć takiego zamknięcia historii można się było spodziewać, pozostaje ogromny smutek i pytanie: czy tak musiało się stać?
Trudno uniknąć patetyzmu i banału w odniesieniu do opowieści o Judzie, Willemie, Malcolmie, J.B., Haroldzie czy Julii. Trudno nie docenić roli każdego z tych bohaterów. Podobnie jak nie trudno zapomnieć, kto tak naprawdę stworzył chłopca o wielkim sercu i równie wielkim poczuciu bycia nikim. Czy warto było po nią sięgnąć? Warto. Choć, jak słusznie ostrzegano, nie było to łatwe, miłe i przyjemne spotkanie z literatura przez duże L.